Skip to content

Instantly share code, notes, and snippets.

Show Gist options
  • Star 0 You must be signed in to star a gist
  • Fork 0 You must be signed in to fork a gist
  • Save Vegann/f7572e1b34fa3f8ddcc50b9abc9c6068 to your computer and use it in GitHub Desktop.
Save Vegann/f7572e1b34fa3f8ddcc50b9abc9c6068 to your computer and use it in GitHub Desktop.
Osoby z niską samooceną potrafią latami tkwić w złych związkach, pracach poniżej możliwości. Myślą: "No bo co ja mogę? Nic!"

Osoby z niską samooceną potrafią latami tkwić w złych związkach, pracach poniżej możliwości. Myślą: "No bo co ja mogę? Nic!"

"Osoby, które mają poczucie własnej wartości, traktują życiowe niepowodzenia jako naukę, a nie koniec świata. I szybko szukają wsparcia u innych. Natomiast ktoś, kto ma utrwaloną niską samoocenę, tkwi tak jakby w dole głębokim na cztery metry. Nawet jak podskoczy, nie będzie w stanie zobaczyć, co jest dookoła". Rozmowa z Danutą Golec, psycholożką.

AGNIESZKA JUCEWICZ: Dużo się dziś mówi o poczuciu własnej wartości, ale gdyby zapytać kilka osób, co przez nie rozumieją, to myślę, że każdy odpowiedziałby inaczej.

DANUTA GOLEC: To mi przypomina anegdotę, którą usłyszałam na pewnym wykładzie: „Płyną dwie rybki, spotykają trzecią, która je pyta: »Cześć, chłopaki, jak tam woda?«. Rybki patrzą po sobie zdziwione: »A co to jest woda?!«”.

No więc z poczuciem własnej wartości jest trochę jak z tą wodą. Jeżeli działa sprawnie, to nawet go nie zauważamy. Dopiero kiedy nastąpią jakieś wahnięcia, kiedy ktoś tę wodę wyleje albo gwałtownie ją podgrzeje, można zauważyć, że ona w ogóle jest. Dlatego tak trudno jest poczucie własnej wartości zdefiniować.

Mnie się podoba porównanie go z układem odpornościowym. Zdrowe poczucie własnej wartości pozwala przejść przez różne życiowe zawirowania.

To ważny element tej układanki, ale sprawa z poczuciem własnej wartości czy też samooceną – bo potocznie te nazwy stosuje się zamiennie – jest znacznie bardziej skomplikowana.

Nie jest tak ważne, czy ktoś ma niską, średnią czy wysoką samoocenę, ale jaką ma zdolność jej regulacji – to jest to, co interesuje nas najbardziej.

Bo nawet najzdrowsze psychicznie osoby doświadczają okresowych spadków samooceny. Ktoś je oszuka, stracą wszystkie pieniądze, związek im się rozpadnie – na to nie ma mocnych – mogą się wtedy pojawić myśli: „Jestem do niczego”, „Nic nie potrafię”, „Inni są lepsi”, ale te osoby z czasem jakoś z tego wychodzą. Natomiast są ludzie, którzy myślą w ten sposób o sobie od dziecka albo od bardzo długiego czasu i nie są w stanie poczuć się inaczej, więc kiedy przychodzi do mnie pacjent i mówi: „Jestem nic niewart”, to sprawdzam, czy to jest sytuacyjne, czy ta narracja stanowi raczej część konstrukcji psychicznej.

Jak się może tworzyć w człowieku przekonanie, że jest do niczego?

Scenariusze mogą być bardzo różne, ale zacznijmy od tego, jak w ogóle buduje się w człowieku zdolność do regulacji samooceny. Bo zanim człowiek nabędzie przekonania, że jest OK czy że nie jest OK, musi się w nim najpierw ukształtować fundamentalne poczucie, że jest, co wcale nie jest takie oczywiste, bo niektórzy nie są tego pewni.

Nie wiedzą, czy istnieją?

Czy są realni, czy może są jakimś projektem? Albo to poczucie własnego istnienia bywa bardzo chwiejne. Jak dziecko się rodzi, to przez pierwsze miesiące nie ma poczucia, że jest. Funkcję „ja jestem” przejmuje za nie zwykle matka albo inny dorosły, który przez większość czasu opiekuje się dzieckiem, ale w skrócie będę mówić: matka.

Ta matka się dzieckiem zachwyca: „Jakie śliczne oczka! Jakie włoski!”. Ale też go dotyka, dzięki czemu ono czuje, że ma jakieś granice, że gdzieś się kończy. Poza tym rozpoznaje potrzeby dziecka, nazywa je i zaspokaja: „Chyba jesteś głodny, trzeba cię nakarmić”, „Masz mokro, zmienimy ci pieluszkę”. Robi też różne inne rzeczy, które są ważne, by mieć poczucie, że „jest” i że „istnieje bezpiecznie” – chroni dziecko przed nadmiarem bodźców, a jednocześnie przed martwotą. Przedstawia mu też świat zewnętrzny i zapoznaje je z jego światem wewnętrznym, mówiąc na przykład: „Chyba jesteś smutny”, „Coś cię rozzłościło”. Jednym słowem – nadaje znaczenie, dzięki czemu dziecko wie, jak to „coś”, co się w nim dzieje, się nazywa. I to jest absolutna „baza”. Jeśli już tutaj pojawiają się jakieś trudności – obojętność czy nieadekwatne reakcje – to mogą się później pojawić kłopoty z czuciem siebie, ponieważ dziecko nie jest zapoznawane ani ze swoim ciałem, ani z psychiką, ani ze światem.

Poza tą „bazą” są jeszcze trzy filary, od których zależy sprawnie działająca samoocena.

Pierwszy?

Poczucie wpływu i sprawczości. Drugi – zaufanie do własnych stanów psychicznych. Trzeci – zdolność do bycia w relacji z ludźmi. Jak się te rzeczy w dziecku zbuduje, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że z regulacją samooceny nie będzie większych problemów.

Jak to „budowanie” powinno wyglądać?

Gdyby malutkie dziecko potrafiło mówić, to mogłoby powiedzieć tak: „Jak czegoś chcę, na przykład jestem głodny, to mam taką moc, że stwarzam coś takiego jak »cycek« albo »butelka« i ona do mnie przychodzi i daje mi mleko. Ja to robię, czyli mam wpływ! Poza tym zjawia się mama, która ma jakieś słowa na to, co się ze mną dzieje, więc mogę zaufać temu, co czuję. Nie mówi mi: »Jesteś śpiący«, kiedy mam mokro, więc mi się to nie miesza, a do tego ta mama jest obok. Nie muszę płakać przez godzinę, żeby przyszła, czyli mam zaufanie, że relacja z drugim człowiekiem jest dobra”.

Później to się komplikuje. Dziecko zaczyna widzieć, że mama jest odrębnym bytem, że nie wszystkie jego potrzeby muszą być od razu zaspokojone, że wokół są jacyś inni – tata, inne dzieci – i że trzeba też uwzględnić ich potrzeby. Jeszcze później pojawia się przedszkole, szkoła, wymagania, każdy ma inny pomysł. Ale przez cały czas to samo jest ważne – stworzenie dziecku takich warunków, w których będzie mogło rozwijać poczucie sprawczości, budować zaufanie do swoich coraz bardziej złożonych stanów psychicznych oraz ćwiczyć umiejętność tworzenia relacji z innymi.

Jak funkcjonuje ktoś, u kogo te trzy filary są mocne? Możliwe jest, żeby jakieś życiowe sytuacje zniszczyły jego przekonanie, że jest OK?

Trwale, jeśli ta samoocena jest naprawdę zdrowa? Wątpię. Ona musiałaby być jednak osłabiona. No i rozumiem, że nie rozmawiamy o ekstremalnych sytuacjach, jak wojna, kiedy człowiek traci wszystko – bliskich, dom, godność…

Człowiek ze zdrową samooceną, nawet jeśli nieświadomie znajdzie się w niezdrowym środowisku, na przykład zawodowym, czy zaangażuje się w relację, która mu nie służy, szybko przytomnieje: „Kurczę, tak się ludzi nie traktuje! Ja się na to nie godzę!”.

Natomiast osoby z dużym kłopotem z samooceną bardzo często potrafią latami tkwić w jakichś chorych historiach – w złych związkach, pracach poniżej możliwości: „No bo co ja mogę? Nic!”, „Nie mam dokąd pójść!”, „Nikt mnie nie zechce”.

Osoba, która ma zdrową samoocenę, zna swoje możliwości, ale też ograniczenia, widzi, co jest dostępne, oraz ma poczucie wpływu.

Przy zakłóconej samoocenie kontakt z tym, co realne, jest mały, a przez to można dokonywać bardzo dziwnych wyborów.

Czasem się mówi, że osoby ze zdrowym poczuciem własnej wartości w oczywisty sposób lubią siebie. Emanują przeświadczeniem, że są świetne.

Moim zdaniem dobre poczucie własnej wartości jest niemal niezauważalne. To nie są jakieś uderzenia gorąca do głowy czy odloty typu: „Jestem wspaniały, patrzcie na mnie!”. Jeśli ktoś tak ma, tobym się zastanawiała, czy to jest zdrowe. Poza tym ludzie mają różny napęd. Niektórzy lubią wyzwania, ciągle muszą się wspinać, a inni mają mniejsze zapotrzebowanie na stymulację i wolą uprawiać grządki. To nie znaczy, że mają niskie poczucie własnej wartości. Po prostu tacy są i jest im z tym dobrze. Nie muszą się ścigać, porównywać.

Jakie relacje z innymi mają takie osoby?

Można to poznać po tym, czy są one oparte na porównaniach i rywalizacji, czy raczej na współpracy i harmonii. Jeśli ktoś szybko wchodzi w rywalizacyjny klimat, to znaczy, że coś sobie musi poprawiać. Osoba o wyrównanej samoocenie bardziej zastanawia się nad tym, jak ma ten związek, przyjaźń, firmę budować, a nie jak udowodnić, że jest lepsza czy że nie jest gorsza. Potrafi też odczuwać wdzięczność za to, co dostaje, zależność. To jest właściwie podstawa. Ktoś, kto ma poczucie własnej wartości, po prostu robi różne rzeczy z ludźmi. I cieszy się, kiedy coś innym wychodzi. Osoby z zaniżoną samooceną są często zawistne, choć ukrywają to same przed sobą.

Porażki?

Ci, którzy mają poczucie własnej wartości, traktują je jako naukę, a nie koniec świata. Nawet niepowodzenia bardzo bijące w samoocenę, w które zainwestowali dużo pracy, czasu i energii. No i szybko szukają wsparcia u innych – to jest bardzo ważny wyznacznik. Często obserwuję to w pracy z pacjentami. Ktoś, kto wcześniej w podbramkowej sytuacji potrafił się zapaść na całe tygodnie, leżeć w łóżku i płakać, po wykonaniu rzetelnej pracy terapeutycznej mówi: „Jak jest jakiś kłopot, to ja już wiem, że muszę do ludzi! Do ludzi!”. Szuka pomocy i „jedzie dalej”.

Osoba z dobrą samooceną ma też poczucie sprawczości. Myśli: „Nie wyszło mi, mój projekt się nie udał, partner mnie rzucił, ale to nie jest ostatni projekt na tym świecie ani ostatni partner”.

Natomiast ktoś, kto ma utrwaloną niską samoocenę, tkwi tak jakby w dole głębokim na cztery metry. Nawet jak podskoczy, nie będzie w stanie zobaczyć, co jest dookoła.

Szukałam bohatera filmowego, który byłby dobrym przykładem kogoś ze zdrowym poczuciem wartości własnej. Nie było to proste, ale w końcu koleżanka mi podpowiedziała: Billy Elliot z filmu o tym samym tytule.

Chłopiec z robotniczej rodziny z północnej Anglii, który pragnie zostać baletmistrzem.

Ma bardzo trudną sytuację: matka zmarła, ojciec i starszy brat strajkują, finansowo jest im ciężko, a do tego na początku otoczenie nie wspiera go w jego marzeniu, przeciwnie: „No bo kto to widział? Chłopak w balecie?”. On jednak dobrze wie, kim jest i czego chce. Pamięta pani scenę, w której zdaje do szkoły baletowej i komisja pyta go, jak to jest, kiedy tańczy?

Odpowiada, że czuje się tak, jakby miał w sobie ogień.

Jakby przeszywał go prąd, czuje się wtedy żywy. Widać, że ma kontakt ze sobą, zna swoją wartość i że ktoś mu tę „bazę” musiał dać. W jego rodzinie jest pewna godność, przekonanie, że można sobie zaufać, że jak coś jest ważne, to się o to walczy. Zresztą jego ojciec mimo początkowego sprzeciwu szybko i fajnie się w całej sytuacji odnajduje.

A co takiego może się wydarzyć, że człowiek wejdzie w życie z poczuciem, że jest nic niewart?

Oczywiście najgorsze, najbardziej uszkadzające są sytuacje dużej przemocy i dużego zaniedbania nie tylko bardzo wczesnego, ale też późniejszego, trwałego. Jak to się potem przełoży w danym człowieku, zależy od dwóch rzeczy – od odporności dziecka oraz od osób, które są w pobliżu i które mogą mu pomóc tę „bazę” odbudować. Ludzie czasami chwytają się jednego dobrego doświadczenia, jednej życzliwej osoby i to im jakoś pomaga iść dalej przez życie, natomiast jeśli w pobliżu dziecka nie ma dobrych obiektów, to ono nie ma szans nauczyć się regulować samoocenę. Nie ma poczucia sprawczości, bo cokolwiek zrobi, to i tak jest przemoc i zaniedbanie, nie ma zaufania do swoich uczuć, bo nie ma kto go w tym wesprzeć, ani zaufania do ludzi.

Co może myśleć na swój temat?

Nawet nie myśli, bardziej czuje. Bo jak myśli, to znaczy, że już trochę potrafi się od tego zdystansować. Taka osoba postrzega siebie jako z definicji złą. Można powiedzieć, że ma takiego wewnętrznego prokuratora, który cały czas pilnuje, żeby ten wyrok dożywocia był podtrzymywany. Praca z kimś takim jest niezwykle trudna, bo taka osoba nie dopuszcza innej wersji, a do tego często dokonuje wyborów, które potwierdzają, że jest zerem.

Na przykład?

Wchodzi w przemocowe związki, mobbingujące środowisko pracy, otacza się ludźmi, którzy ją stale krytykują, i tak dalej. Sama podstawia sobie nogę.

Co się dzieje, kiedy taką osobę spotka coś dobrego, na przykład osiągnie coś, na czym jej zależało?

To „przez przypadek”, „niechcący” albo „to ktoś inny”. Jeśli drugi człowiek chce coś jej dać – czas, uwagę, pomoc – od razu pojawia się duża nieufność. Poczucie, że chce ją wykorzystać.

Takie osoby często żyją w izolacji, a jeśli mają jakieś relacje, to zwykle są one bardzo pouszkadzane – przesycone nieufnością, często złością, nieuświadomioną zawiścią.

Jakie strategie stosuje się, żeby znaleźć w tym cierpieniu jakąś ulgę?

Najczęstszą jest wycofywanie się z działań, bierność, unikanie kontaktów. Myślenie: „Nie będę nawet próbować, bo jak nie spróbuję, to jest szansa, że nie będzie też »nie udało się«”. Te uniki przypominają jednak leczenie dżumy cholerą. Bo taki wyizolowany człowiek też bardzo cierpi. Siedzi w miejscu, nie może się ruszyć i patrzy, jak inni idą do przodu.

Są jednak tacy, którzy też idą do przodu, osiągają sukcesy. Z boku wyglądają na bardzo pewnych siebie, ale jak zajrzeć pod spód, to jest dramat.

Oczywiście i tak może się zdarzyć. Te osoby mogą nawet widzieć, że osiągnęły sukces, ale nie będą potrafiły go skonsumować, ucieszyć się nim.

Dlatego że sukces nigdy nie zadowoli „prokuratora”. Ciągle będzie za mało, nie tak. I ciągle będzie ból.

Bo ten podstawowy zarzut dotyczy nie tego, że czegoś się nie osiągnęło, tylko tego, że jest się nie takim, jak trzeba.

Niektórzy z niską samooceną podczepiają się pod innych, żeby im ją podnosili.

To jeszcze inna strategia. Ponieważ taki człowiek nie ufa swojej ocenie, zdarza się, że zawiesza się na innych. Konsultuje każdy krok: „Czy to dobrze?”, „Czy mogę?”. Omawia w kółko plany, których i tak najprawdopodobniej nie zrealizuje. Jest jak duże dziecko: „Mamo, prowadź”. Bywa też roszczeniowy, domaga się pochwał, upomina: „Wzmocnij mnie!”. Tylko że to i tak nic nie da, bo wszystko, co dobre, wpada w taką osobę jak w studnię. Wewnętrzny prokurator tego nie przepuści.

Nie można go zwolnić?

Nie da się. Trzeba najpierw rozmontować całą konstrukcję, która go stworzyła. Jedna z pacjentek świetnie to kiedyś opisała: „Jest tak, jakbym siedziała w więzieniu. Nawet jak drzwi są otwarte na oścież, to najwyżej na spacerniak wyjdę, ale zaraz wrócę, a moja wolność ogranicza się do tego, że czasem sobie kocyk podrzucę na pryczy. Wiem, że tam gdzieś jest inny świat, ale mój wewnętrzny prokurator jest skuteczniejszy od krat”. Są możliwości, pojawia się oferta pracy, fantastyczny facet, ale nie, „to nie dla mnie”, „nie zasługuję”.

Można próbować się ratować: są dziesięciodniowe kursy budowania własnej wartości, książek na ten temat jest mnóstwo.

Jeśli ktoś ma tylko okresowe wahnięcia samooceny, to może spróbować skorzystać z rad wujka Dobra Rada typu: „Uwierz w siebie”, „Pokochaj siebie”, czemu nie? Ale jeśli ktoś ma taką konstrukcję psychiczną, to bez porządnej terapii samemu będzie mu się bardzo trudno z tego wyciągnąć.

No bo jak pokochać siebie, skoro nie doświadczyło się dobrej miłości?

Mój niezapomniany kolega, psychoterapeuta Andrzej Wiśniewski mawiał w takich sytuacjach: „Bądź mądry, włóż majtki przez głowę”.

Te wszystkie rady może i mogą nawet zadziałać, ale… przez jakieś dwa dni. Człowiek może i nawet doświadczy katharsis: „Brama otwarta, wychodzę!”. Postoi przed tym więzieniem cały dzień, ale wróci. Bo w środku jest bezpieczniej, bo to zna.

Zdarza się, że różne ćwiczenia typu „weź zrób...”, „powtarzaj sobie…” wręcz pogarszają stan takiej osoby, bo kiedy okazuje się, że nie działają, myśli sobie: „Takie świetne ćwiczenia, wszyscy mogą, tylko ja nie, jak zwykle. Nie nadaję się”. Nadaje się, tylko budowanie poczucia własnej wartości jest kwestią relacyjną. Taka osoba musi najpierw doświadczyć tego dobra z drugim człowiekiem, a dopiero później z kartką papieru. Oczywiście nie wszyscy uważają, że terapia ma sens, nie każdy ma takie możliwości. Wtedy jednak warto szukać dobrych ludzi, czyli takich, którzy są w stanie tę osobę realnie zobaczyć, które dostrzegą nie tylko opakowanie, ale też realny kłopot, które powiedzą: „Opowiedz mi, co się z tobą dzieje”, i postawią realne wymagania. Oraz nadadzą jakąś miarę: „Tu przesadzasz z krytyką siebie, a tu rzeczywiście mogłabyś coś poprawić”. Ale żeby móc z tego skorzystać, trzeba mieć to podstawowe zaufanie do ludzi, zdolność do wyszukania tych dobrych. Oraz bazowe zaufanie do własnych uczuć, że się nie mylę.

Co się jeszcze może wydarzyć poza skrajną przemocą i zaniedbaniem, co potem może się odbić na poczuciu własnej wartości?

Na przykład to, że dziecko będzie traktowane przez rodziców z pewną obojętnością. Albo że będzie mieć tych rodziców za mało. Nie będą mu towarzyszyć, więc nie będzie miało od kogo usłyszeć, że to jest taka sytuacja, a to jest takie uczucie itd. Inny scenariusz może być taki, że tych rodziców będzie z kolei za dużo i bez przerwy będą się pakować dziecku ze swoimi pomysłami, ambicjami, wypełniać je swoimi treściami. Dziecko staje się wtedy „projektem”. Wizytówką rodziców, która ma ciągle podskakiwać wyżej, osiągać kolejny sukces. To są dzieci, które słyszą na przykład: „Dlaczego piątka, a nie szóstka?”. A potem jako osoby dorosłe noszą w sobie krytyka, który ciągle im dowala: „Postaraj się bardziej, można lepiej, znowu źle”. Z tym że często nie zdają sobie sprawy, że to jest ich własny głos. Uważają, że to inni ciągle je krytykują.

Jak to?

Ludzie w ogóle, a osoby o słabej konstrukcji psychicznej w szczególności mają skłonność do projektowania, czyli umieszczania w innych różnych niechcianych rzeczy – uczuć, pragnień, głosów. Weźmy taką osobę, która wychowała się w bardzo wymagającym środowisku i przez całe dzieciństwo słyszała, że nie jest dość dobra. Ten głos w pewnym momencie zostaje uwewnętrzniony, a kiedy staje się nie do zniesienia, zostaje wyrzucony na zewnątrz: „To inni stale mają do mnie pretensje”. Dopiero gdy człowiek zobaczy, że sam się tak krzywdzi, może zacząć coś z tym robić. Choć bywa i tak, że takie bardzo autokrytyczne osoby rzeczywiście otaczają się krytykami.

Przyciągają ich do siebie?

Takich wybierają. Albo wręcz same się podkładają. Czytałam ostatnio o przypadku 11-latka, który miał patologicznie zaniżoną samoocenę. Jego mama zmarła, gdy miał cztery lata, potem przyszła seria przemocowych opiekunek, tata się ożenił ponownie, pojawiła się młodsza siostra, więc i rywalizacja. Chłopiec był bardzo bystry, miał duży potencjał, talenty, ale jak na przykład płynął w jakichś zawodach, to zawracał w połowie basenu, żeby tylko nie wygrać. Oddawał pustą kartkę na sprawdzianie, choć mógł go spokojnie napisać. Nieświadomie podważał swoje możliwości, żeby się potwierdziło, że jest do niczego. To się później może utrwalić.

Ale może się zdarzyć i tak, że dziecko, a potem dorosły będzie mieć przesadne wyobrażenie o swoich możliwościach, czyli zawyżoną samoocenę, co też jest niedobre.

Na skutek czego?

Na przykład dlatego, że rodzice postanowili wychowywać królewicza czy też królewnę, royal baby, któremu się wpaja, że jest najpiękniejsze, najmądrzejsze, któremu wszystko wolno, nie ma żadnych ograniczeń. Jak brakuje fundamentu emocjonalnego, a do tego jeszcze dojdą pieniądze, wyjątkowa uroda i realnie większe możliwości, to robi się duży kłopot, bo taki człowiek zapoznaje się nie ze sobą, tylko z jakimś pomysłem na własny temat.

Jak takie osoby z zawyżoną samooceną funkcjonują?

Mogą funkcjonować wyższościowo, czuć się lepsze od innych. Zazwyczaj jednak żyją w fantazjach: za rogiem czeka ten Nobel, to wejście na Mount Everest, na razie jednak nic w tym kierunku nie robię, tylko przygotowuję się mentalnie, więc chwalcie mnie za świetne pomysły. To jest takie życie w przedpokoju. Nie ma działania, bo działanie natychmiast by taką osobę zweryfikowało. Pojawiłaby się jakaś porażka, z której należałoby wyciągnąć lekcję, a takie osoby tego nie potrafią. Jak przychodzi jakieś niepowodzenie, to zwykle inni są winni. Czasami zaczynają przeczuwać, że coś jest nie tak, i szukają pomocy, ale zmiana wiąże się z dużym cierpieniem, bo trzeba zjechać z tych Himalajów i się urealnić. To boli.

Gdyby miała pani wygłosić taką „katechezę” do rodziców – co zrobić, żeby zbudować w dziecku poczucie własnej wartości – to co by się w niej znalazło?

Najważniejsze to widzieć dziecko realnie. Bo tym, co łączy te wszystkie sytuacje – przemoc, to, że rodziców jest za mało albo za dużo – jest to, że dziecko nie jest widziane realnie ani ze swoimi potrzebami, ani ze swoimi możliwościami. A przez to samo siebie nie widzi i nie jest w stanie zbudować stabilnej samooceny.

Widzieć dziecko realnie to znaczy widzieć jego możliwości, ale też ograniczenia i słabości, oraz wspierać je w nich.

Co to znaczy – wspierać dziecko w słabościach?

Pomóc mu je przekraczać tak, żeby nie wyznaczały mu one horyzontu, ale też nie tak, żeby miało poczucie, że musi skakać trzy metry do góry, chociaż jest w stanie skoczyć tylko pół. Wymagania powinny być dostosowane do możliwości dziecka i do etapu rozwoju, na którym jest. Poza tym – to może zabrzmi banalnie – przy dziecku trzeba po prostu być. Towarzyszyć mu w bardzo wielu sytuacjach, żeby wiedzieć, z czym się zmaga. To nie znaczy, że trzeba nad nim wisieć, nie, ale być obok, tak żeby – kiedy będzie potrzebowało naszej pomocy – przyszło.

Czy jest możliwe, żeby dziecko, które jest widziane, kochane i ma poczucie własnej wartości, straciło je w okresie nastoletnim, na przykład na skutek przebywania z rówieśnikami, którzy będą je niszczyć?

Żeby tak zupełnie straciło poczucie własnej wartości, to raczej nie, ale dojrzewanie to rzeczywiście okres, w którym grupa rówieśnicza staje się najważniejsza i wpływa na kształtowanie się osobowości. Dobrze jest wiedzieć, z kim dziecko spędza czas, poznać te osoby, zapraszać do domu. Czasami sytuacja wymaga interwencji, trzeba zabrać dziecko ze szkoły, wyrwać ze środowiska, które jest szkodliwe – przemocowe albo pełne bardzo złych wzorców. Okres dojrzewania to jest w ogóle bardzo burzliwy czas, pełen niepewności, w którym ta samoocena jest bardzo chwiejna. Dlatego między innymi odrzucenie w tym okresie tak boli. Zdarza się przecież, że młodzi ludzie z tego powodu się zabijają. W ogóle pojawia się mnóstwo nowych, niezrozumiałych dla dziecka rzeczy, które są jak tsunami – chociażby tych związanych z seksualnością.

Dlatego rodzice są w tym okresie dziecku szczególnie potrzebni. Bywa, że i w środku nocy. Nie wystarczy stwierdzić: „Dobra, wyposażyłem dziecko najlepiej, jak umiałem, niech sobie radzi”. Trzeba być dostępnym i czujnym, bo nie wiadomo, co się może w jego głowie dziać, jakim wpływom dziecko ulega, jaka jest w jego przypadku ta mieszanka popędów, lęków, rozwojowego narcyzmu, kruchości. Jak ono sobie radzi z kształtującą się osobowością.

Jeśli widzimy, że coś się dzieje z dzieckiem, które przecież znamy od urodzenia, to gadajmy. Czasami nie będzie chciało rozmawiać z nami, ale może chętnie porozmawia z kimś, kto jest trochę dalej – ciocią, przyjacielem rodziny, terapeutą, kimś mądrym. Trzeba szukać sposobu. Ważne, żeby ktoś do tej główki zajrzał.

Pani zdaniem rzeczywistość, w której żyjemy, sprzyja budowaniu poczucia własnej wartości?

Nie bardzo. Dużo opiera się dziś na powierzchownej ocenie społecznej – lajkach, followersach. To mnie niepokoi. Bo poczucie własnej wartości buduje się na podstawie realnych możliwości, realnych ograniczeń, realnych uczuć. W przeciwnym razie to jest bardzo kruche. Ostatnio ciekawą rzecz powiedziała mi psychoanalityczka dzieci i młodzieży z Anglii Valli Kohon. Ubolewała, że tak mało jest lekcji tańca i warto byłoby to przywrócić.

Jak ma się taniec do poczucia własnej wartości?

Dzieci w tańcu uczą się kontaktu z innym ciałem – można go dotknąć, poczuć, jak pachnie, zobaczyć, że każde jest inne. Dzisiaj tego ciała dzieci się uczą głównie z internetu, a potem, kiedy zaczynają wchodzić w realne kontakty seksualne, często doznają szoku. Nie wiedzą, jak się w tym odnaleźć.

Moim zdaniem to, czego dzisiaj potrzeba dzieciom, to w ogóle więcej realności – więcej realnej relacji z rodzicami, realnego czasu spędzanego wspólnie, realnego rozmawiania o realnych sprawach, realnego kontaktu z rówieśnikami. Dzięki temu zdrowsze będą nie tylko kręgosłupy dzieci, ale też psychika.

Jak człowiek nie wie, co czuje, nie wie, kim jest, co może, czego nie, tylko istnieje w SMS-ach, mailach, w jakichś projektach i wyobraźni innych, to właściwie go nie ma.

I w związku z tym nie może mieć poczucia własnej wartości.

Badania pokazują, że media społecznościowe powodują spadek samooceny, bo człowiek ma poczucie, że nie doskakuje nawet nie do tego, co inni, ale do tej wersji siebie, którą stworzył na pokaz. Te dwie rzeczywistości coraz bardziej się rozjeżdżają.

No, ja się trochę boję, że jak będę starszą panią, to rzeczywistość będą nam urządzać osoby, które nie będą wiedziały, kim są. A jak nie będą wiedziały, kim są, to skąd mają wiedzieć, jak zarządzać rzeczywistością? Co najwyżej mogą stworzyć jakiś matrix. Mnie się wydaje to bardzo niebezpieczne.

Ktoś może nam zarzucić, że dwa dinozaury siedzą i psioczą na rzeczywistość, której nie rozumieją…

To poczekajmy jedno pokolenie i zobaczmy. Papierosy też kiedyś uważano za sprzyjające zdrowiu. Dopiero jak się pojawiła epidemia raka płuc i zaczęto badać różne zależności, okazało się, że jest inaczej. Mam nadzieję, że światem rządzi jednak nauka. I ta nauka pokaże wyraźnie, jakie konsekwencje może mieć dla psychiki takie oderwanie od realiów, a wtedy proporcje zaczną się odwracać.

Danuta Golec – psycholożka, psychoterapeutka psychoanalityczna. Członkini Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychoanalitycznej. Tłumaczka i założycielka Oficyny Ingenium, która wydaje książki z dziedziny psychoanalizy

Sign up for free to join this conversation on GitHub. Already have an account? Sign in to comment