Skip to content

Instantly share code, notes, and snippets.

Show Gist options
  • Star 0 You must be signed in to star a gist
  • Fork 0 You must be signed in to fork a gist
  • Save Vegann/149d24c25487e52e231cb2f371b00e3d to your computer and use it in GitHub Desktop.
Save Vegann/149d24c25487e52e231cb2f371b00e3d to your computer and use it in GitHub Desktop.
Wejsuny w latach 70. były kwintesencją mazurskości. Ile z tego do dziś zostało?

Wejsuny w latach 70. były kwintesencją mazurskości. Ile z tego do dziś zostało?

Do lat 70. ub.w. Wejsuny były stuprocentowo mazurskie. Dziś mazurskości tu mało, a i Mazurów niewielu.

Wejsuny były kwintesencją mazurskości. Po wojnie w okolicy skupiło się najwięcej ludności autochtonicznej z całego powiatu piskiego.

O tej niegdyś rybackiej wsi położonej na skraju puszczy, pomiędzy jeziorem Wejsunek a Warnołtami usłyszałam niedawno dzięki reportażowi „Wieś jak ziarenko” Małgorzaty Szejnert. Tekst z 1976 roku opisywał życie we wsi, opowiadał o jej mieszkańcach, ich historii i troskach.

Mazur to Niemiec

W połowie sierpnia jadę do Wejsun pierwszy raz. W pensjonacie Wejsunek serwują mazurską zupkę rybną z gałeczkami ze szczupaka. Jest i włoska pizza z pieca. I pierogi. Turystów w tym roku od groma. Przez koronawirusa, mówią mieszkańcy. Ale ruch w wakacje był zawsze. W 1967 roku, w kronice wsi, Eugeniusz Bielawski pisał o najeździe wczasowiczów. Dziś, pół wieku od tamtego lata, jest podobnie. Wczasowicze przyjechali na Mazury do swoich letnich domków. Spotykam też osoby szukające noclegu. Mijają mnie chmary rowerzystów. Jeden z nich się zatrzymuje, maluje sprejem strzałkę na skrzyżowaniu, zostawia znak reszcie.

– Wcześniej nie było tylu rowerzystów. Przyjeżdżają autokarami, a potem wsiadają na rowery i jadą. Są tu ścieżki wyznaczone wokół Bełdan i Śniardw – opowiada Mariola Małyska, od trzydziestu lat prowadzi tu bibliotekę. Pochodzi z rodziny napływowej, jej rodzice przyjechali do Wejsun ok. 1960 roku. W domu, w którym mieszka, wcześniej była poczta. Wchodziło się do niej z mieszkania. – Moja mama była naczelnikiem poczty i w tym miejscu przepracowała 35 lat. Chodziła do pracy, nie wychodząc z domu. Ja mam troszkę gorzej, bo przez ulicę muszę przejść – śmieje się.

Mówi o sobie, że jest Mazurką, bo urodziła się na Mazurach. Ale gdy kiedyś powiedziała tak przy swojej mamie, ta się na nią obraziła. Bo Mazur to Niemiec. Tak myślało wiele osób. – A to przecież nieprawda – kwituje pani Mariola. Podziały między ludźmi? Jako uczennica dostrzegała te religijne, byli przecież ewangelicy, katolicy, prawosławni.

W latach 70. wielu ewangelików wyjechało. Jej koleżanki i koledzy przestali po prostu przychodzić do szkoły. Nikt nie tłumaczył dlaczego.

Tną na potęgę

Przemierzam Wejsuny wzdłuż i wszerz. Słońce doskwiera, jest prawie dwadzieścia siedem stopni. Gdzieniegdzie, za podniszczonymi płotami kołyszą się malwy. Na jedynej gminnej plaży tłumy. Rejestracje samochodowe z Warszawy, Gdańska, Działdowa. Przyrodę można podziwiać i poznać dzięki ścieżce edukacyjnej. Rozrywek mało. W centrum wsi dwa sklepy spożywcze. Aż trudno uwierzyć, że w Wejsunach kiedyś był PGR, kowal, felczer, sklepy, kioski, piekarnia pana Rogalskiego. Wieś odwiedzało kino objazdowe. Ba! Było i kino czynne raz w tygodniu. W 1982 roku pokazywali m.in. „Gwiezdne wojny”, „Gorączkę sobotniej nocy”, „Szczęki 2” czy „Wejście smoka”.

Teraz po rozrywkę jeździ się do pobliskich Rucianego, Pisza, Mikołajek. Wczasowicze powykupywali działki, ziemie, domy. Wracają na lato, niektórzy – jak Magdalena – na cieplejsze pół roku. Mieszka tu od kwietnia do października. Do Wejsun przyjeżdża od blisko czterdziestu lat. Kiedy żył jej mąż, chcieli się przenieść na stałe. Samej jest ciężej. Mieszka przy głównej ulicy, w domu, który kiedyś był stodołą. W kuchni, tuż pod sufitem na belkach wiszą ceramiczne figurki i dzwonki. Dużo dzwonków. – Nie mam zdrowia ich myć – śmieje się. Rozmawiamy w piątek przed południem. Ostrzega przed weekendowym najazdem letników. – Będzie ruch jak na Marszałkowskiej – zapowiada.

Czy coś się tu zmieniło przez te czterdzieści lat? Lasy. Magdalena zna puszczę jak własną kieszeń. Krajobraz zmienia się na tyle, że czasami na spacerze nie wie, gdzie jest. Wszystko przez to, że tną na potęgę. Żałuje drzew.

– Po Mazurach nic nie będzie. Może wcześniej zawinę się z tego świata, niż Mazury się rozsypią, bo się rozsypią, nie ma innej możliwości – mówi.

Dariusz Vogel, były sołtys Wejsun, mówi, że wieś się starzeje. – Przez lata ludzie żyli głównie z pracy w lesie, część z rolnictwa, teraz praktycznie nie ma gospodarzy – opowiada. Mleko ma jeden rolnik. – Teraz ludzie zaczynają inwestować w turystykę. Budują domki, jest kilka pensjonatów, cztery co najmniej – wylicza Vogel.

Jego rodzina ma mazurskie korzenie. Kiedy pytam o mazurskość w Wejsunach, bez zastanowienia mówi o kościele. Neogotycki budynek widzę z daleka. Wyrasta majestatycznie ponad zabudowaniami wsi.

Terenia komm!

Tuż po wojnie parafia ewangelicka w Wejsunach liczyła 1100 członków. Dziś, jak mówi ks. Marcin Pysz, proboszcz parafii ewangelicko-augsburskiej w Piszu, jest 43 parafian. Często dojeżdżają na nabożeństwa z innych miejscowości. Wśród nich Teresa Leszczyńska z Pisza, choć ewangeliczką nie jest. – Lubię wracać do Wejsun, bo tam był mój dom. Całe lato jeżdżę się tam kąpać. Widzę, jak się wszystko zmieniło – mówi ze smutkiem.

Teresa, z siedemdziesiątką na karku, nie ustępuje w aktywnościach młodszym. Radna miejska, przewodnicząca piskiego koła emerytów, związana z Uniwersytetem Trzeciego Wieku. Pisze wiersze. Organizuje seniorom wycieczki, także po Warmii i Mazurach. – Trzeba pokazywać ludziom historię tych ziem, każdy powinien wiedzieć, skąd jest, co tu było – przekonuje.

Pokazuje mi zdjęcia. Ojciec Teresy, Stanisław Szurnicki, był fotografem, ale naprawiał we wsi m.in. zegary i rowery. Złota rączka. Wiele ze starych zdjęć, które oglądam, jest jego autorstwa. Stanisław miał kolegów Mazurów, razem pracowali, bawili się, mieszkali. W pierwszym domu Teresy, tzw. agronomówce, mieszkało kilka rodzin Mazurów. Na jednym zdjęciu kilka osób stoi na schodach przed domem. Jest tam i Teresa. – Tu jest babcia Stasikowa. Wołała do mnie: Terenia, komm, i wysyłała do sklepu. Za resztę zawsze mogłam kupić bonbonki. Rozmawialiśmy trochę po polsku, po mazursku, po niemiecku.

W opowieściach Teresy Wejsuny są miejscem bez podziałów, miejscem, w którym wszyscy są równi. Tutaj nie traktowano Mazurów źle. Dzielono się z nimi obowiązkami, wybierano do różnych organów. Z protokołu gminnej spółdzielni z 1956 wynika, że we władzach byli i Mazurzy, i Polacy. Listonoszami byli i Mazurzy, i Polacy. Tak samo z nauczycielami. W domu u Teresy piec do pieczenia chleba był używany z Aleksami na zmianę. Co sobota sprzątało się podwórka i do tego pół drogi. Jak sąsiad był po drugiej stronie, to czyścił to drugie pół. Zawsze było posprzątane.

Nie zawsze władza traktowała Mazurów dobrze. Niektórym na siłę wmawiano, że muszą wyjeżdżać. Domy oddawali za pół ceny. Inni, gdy nadarzyła się okazja, załatwiali w pośpiechu papiery, składali podania. Tak jak Margitta Bartlik. W listopadzie 1962 roku pisała do Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Piszu prośbę o natychmiastowe zwolnienie ze stanowiska sklepowej. Chciała wyjechać do RFN, tak jak jej rodzina. Mogła wyjechać, gdy spółdzielnia i inne instytucje wydały zaświadczenia o tym, że nie ma żadnych zobowiązań.

Człowiek legenda

Tuż przy rozjeździe stoi ceglany budynek przykryty dachówką. Szkoła. Dziś to mury bez życia. We wsi było niewiele dzieci, kilka lat temu zlikwidowano szkołę, teraz uczniowie jeżdżą do Rucianego. Budynek sprzedano, jest w prywatnych rękach. Od lat nic się z nim nie dzieje. – Teren jest bardzo atrakcyjny, z linią brzegową jeziora. Ale proszę pani, kto to kupi za taką kasę? – pyta jedna z mieszkanek. W internecie znajduję ogłoszenie. „Unikatowa nieruchomość” za jedyne 1 280 000 zł.

Niektórym mieszkańcom smutno patrzeć, jak miejsce tak istotne dla Wejsun zabiera czas. To tutaj latem przyjeżdżali harcerze na obozy. Wieczorami organizowano ogniska. Przychodził na nie Eugeniusz Bielawski, kresowy przesiedleniec, żołnierz AK, wieloletni nauczyciel i kierownik szkoły. Opowiadał. Znał fascynujące historie. – To taki bajarz był, z darem do opowiadania. My, miejscowe dzieci, na te ogniska żeśmy się wkręcali. Kochaliśmy te opowieści – wspomina Mariola Małyska, która była uczennicą Bielawskiego. Człowiek legenda, regionalista, pasjonat, prostolinijny, sprawiedliwy – tak mówią o nim byli uczniowie.

– Krzyczał do mnie „Ty gałganie, ty urwisie!”, ale nikt się za to nie obrażał – mówi Eugeniusz Faryj, były uczeń Bielawskiego. Wspomina, że za szkołą rosła duża, piękna grusza. Zakładali się z kolegami, kto wejdzie i zerwie owoce. Strasznie się im za to oberwało od dyrektora. Ale gruszki zjedli.

Faryj pochodzi z rzeszowskiego, ma 76 lat. Z biznesem i turystyką związany jest od ponad czterdziestu lat. Jest m.in. właścicielem portu, oferuje turystom rejsy różnymi statkami. Trzy lata temu biznesmen zbudował i zwodował największy i najszybszy katamaran pasażerski na Mazurach. Dwupokładowy statek może zabrać na pokład aż 250 pasażerów.

Na Warmię i Mazury trafił w 1948 roku. – Jak ludzi się z jakiegoś środowiska przerzuca, to albo przeżywają, albo się nie podporządkowują. Musi minąć parę pokoleń. Ja wciąż nie umiem się tu znaleźć, niby wszystko OK, ale czegoś brak – tłumaczy.

Początki izby mazurskiej

Brak pewnie odczuwali i ci, którzy musieli Wejsuny opuścić. Zamieszkać z dala od tego, co znali. Można powiedzieć, że do lat 70. ubiegłego wieku Wejsuny były mazurskie. Po kontrakcie Gierka z władzami RFN, który zezwolił na wyjazdy Mazurów w zamian za niemieckie kredyty, wieś opustoszała. Pamiątki po autochtonach pozbierał Bielawski. W 1971 roku stworzył pierwszą w Polsce Mazurską Izbę Regionalną. Byli uczniowie pamiętają, jak na jego prośbę zbierali z domów nieużywane narzędzia, stare sprzęty domowe, które pierwotnie miały posłużyć jako rekwizyty na lekcje historii. Później stały się eksponatami w małym, wiejskim muzeum.

Dla Bielawskiego Mazury były nową ojczyzną. W 1986 roku w chyba ostatnim wywiadzie prasowym cieszył się, że zostanie po nim izba, która ma być dowodem, że „Polacy byli tu przed wiekami”. – Nie po to całe życie przesiedziałem w Wejsunach, aby teraz wszystko poszło na zmarnowanie. I w ludzkie zapomnienie. Wierzę, że znajdzie się ktoś, kto mnie zastąpi. Poczekam – mówił. Dwa miesiące po tej rozmowie zmarł.

Przez lata budynkiem zarządzanym przez gminę w Rucianem-Nidzie niewielu się interesowało. Były zapędy, by izbę zlikwidować. – Ta chałupa stała dwadzieścia lat i niszczała. Zawsze zamknięta. Jak zaczęła się sypać, to jej w ogóle nie otwierali – słyszę od miejscowych. W końcu eksponaty wywieziono do Pisza i Popielna. – Już przed przewiezieniem wielu z nich brakowało. Tam jest może jedna trzecia tego, co było – mówi jeden z mieszkańców.

Ponad trzydzieści lat po śmierci Bielawskiego, w kwietniu 2019 roku, podpisano umowę na remont i odnowienie izby regionalnej. Zamknięta na cztery spusty chata miała zyskać drugie życie. Co o pomyśle modernizacji sądzą mieszkańcy? „To nie jest typowa chałupa mazurska”, „nie ma proporcji zupełnie”, „cepelia wyszła”. Jednak to nie przeszkodziło w działaniu.

„Po to jest izba, by pamiętać”

– Ten dzisiejszy wygląd to raczej takie wspomnienie o izbie. Przez kolor i to podwyższenie trochę zatraciła dawny urok – przyznaje Piotr Bogdaszewski, kustosz Izby Regionalnej w Wejsunach, która podlega pod Dom Kultury w Rucianem-Nidzie.

Bogdaszewski uważa, że dzięki temu miejscu duch Bielawskiego wciąż w Wejsunach żyje. Sam na co dzień prowadzi pracownię rzeźby w Rucianem-Nidzie. We wsi pojawił się w kwietniu 2019 roku. Przyszedł z pomysłem zajęcia się izbą regionalną, zafascynowany życiorysem Bielawskiego i tym, co tutaj stworzył. Regionalizm jest jego pasją. Nie chce, by muzeum było zwykłą wystawką, woli, by można było tu czegoś doświadczyć. To ma być żywa izba regionalna.

– Kontynuuje pan dzieło Bielawskiego. Ale dla kogo? Dla resztki mazurskiej społeczności? – zagajam.

– Trudno mówić o społeczności, kiedy tak naprawdę dwie czy trzy osoby zostały. O mazurskości, o rdzennych Mazurach, o tym się raczej nie słyszy na co dzień wśród miejscowych – odpowiada.

Zamarła ta mazurskość w tych ludziach. Po to jest ta izba, żeby o tym opowiadać i pamiętać .

W pracy najbardziej lubi odkrywanie na nowo historii eksponatów. Wśród nich jest m.in. skórzane wiadro na wodę. Takie wiadra były na wyposażeniu niektórych wozów strażackich z przełomu XVIII i XIX w. To, które znajduje się w izbie, zostało wykopane w Końcewie.

– Myśleliśmy, że pochodzi z leśniczówki Lipnik, ale okazało się, że jest z innego miejsca. Rozszyfrowano też litery wyryte na skórze. F. E. to inicjały strażnika leśnego Friedricha Englera, który w 1873 roku zamieszkiwał leśniczówkę na półwyspie Zagon.

Okazuje się, że Bielawski nie zebrał wszystkiego. Wciąż zgłaszają się osoby, które chcą coś do izby oddać. Jakaś pani przyniosła kołowrotek. Ktoś dzwonił z Węgorzewa, że ma siennik w stodole, co dziś jest rzadkością. Kierownictwo izby wprowadziło nawet opcję depozytu, by zachęcić lokalsów do oddawania zalegających w domach przedmiotów. Bogdaszewski: – My nie chcemy tego na zawsze. Naprawimy, zaopiekujemy się, wyeksponujemy. Kto zechce, dostanie umowę z dokumentacją fotograficzną, czy na czas określony, czy nie. W każdym momencie można eksponat odebrać.

Skarbnica wiedzy

Wszystkie osoby, z którymi rozmawiam o Wejsunach, kierują mnie do Hejdy Macoch. Niektórzy, jak Piotr Bogdaszewski czy ks. Marcin Pysz, nazywają ją skarbnicą wiedzy na temat Mazurów. Ja znam ją z tekstu Małgorzaty Szejnert. Wiem, że jako młoda mazurska dziewczyna napisała pamiętniki o powojennych losach Mazurów. Na ich podstawie powstał monodram, który wystawiał olsztyński teatr w latach 60. Dla miejscowych Hejda to przede wszystkim wieloletnia nauczycielka, żona byłego dyrektora szkoły Romana Macocha, pasierbica Bielawskiego.

Pod koniec sierpnia widzimy się po raz pierwszy. Hejda zaprasza mnie do swojego domu, który mieści się tuż przy odnowionej izbie regionalnej. W ogródku kwiaty i winogrona. – Te granatowe są dobre, ale te jasne w zeszłym roku zaraza wzięła i w tym też – mówi, pokazując na krzewy. Idziemy do domu na kawę. Na ścianach w dużym pokoju wiszą kompozycje kwiatowe wykonane haftem krzyżykowym, prace Hejdy. – Dzisiaj już oczy nie te – mówi spoglądając przez okno. Widać stąd dokładnie izbę. – Dziadek Bielawski mieszkał w szkole. Jak się pobrali z moją matką, przed samą moją maturą, to zamieszkali razem. Kupili dom, w którym jesteśmy. Wtedy nie wolno było mieć dwóch domów, więc stary przekazali gminie, pod warunkiem że pozwolą w niej zrobić izbę – wspomina.

Rozmawiamy o wszystkim: o koronawirusie, o polityce, o kwiatach, o wyjazdach do Niemiec. Kiedy była dzieckiem, wszyscy wyjeżdżali. Hejda mówi, że tam się inaczej żyło i żyje. Lepiej. Kraj bardziej rozwinięty, dużo robią dla seniorów. Dlaczego nie pojechała? Nie chciała zostawić matki. Bywała w Niemczech, podobało się jej za granicą, ale zawsze się cieszyła na powrót do domu. Hejda mówi, że ci, co wyjechali z Wejsun, już nie tęsknią, a młodzi wracać nie chcą. – Ci starsi dłużej mieszkają tam, niż tu mieszkali – dodaje.

Ludzie, których zabrakło

W połowie września jadę do Pisza porozmawiać z Teresą. Pijemy kawę, czyta mi swoje wiersze, m.in. o tęskniącym Mazurze, zainspirowany jej znajomym z Wejsun, który jako młody chłopak wyjechał z rodzicami za Odrę. Długo nie mógł wrócić do Polski, bo go nie wpuszczano. Powrócił jako siedemdziesięciolatek. Pierwsze, co zrobił, to kupił kaszankę, taką z wątróbką. Jadł dwa dni. A i jeszcze śliwki, te żółte. Takie same rosły w Wejsunach.

Jedziemy z Teresą i jej mężem do Wejsun. We wrześniu jest w nich nieco sennie. Turyści, jak są, to może schowani na letniskach. Po drodze spotkaliśmy sporo żeglarzy na śluzie w Guziance. Zatrzymujemy się na zamkniętym dla pochówków cmentarzu ewangelickim położonym na zarośniętym wzgórzu. Z zatartych i zarośniętych grobów trudno odczytać nazwiska. Johann Thomas, Gustaw Bahro, Frih Gellong. Pozapadane i porośnięte mchem mogiły zabiera czas.

Teresa jest moją przewodniczką. Pokazuje: „Tu Gottowik mieszkał. Dalej jeden z Farejów. Tu była kuźnia. W tym domu mieszkał starszy pan Borowik. Jak szliśmy ze szkoły, to często na nas kiwał przez okno, wołał. Niczym nas nie częstował, ale rozkładał taką księgę, coś na zasadzie nauka o człowieku. Kolorowe obrazki, z ludzkim ciałem, z pięknymi opisami, po niemiecku chyba. Wtedy taka książka to było coś. Jak jego wyganiali, nie wyjechał. Mówił, że tu się urodził, to jest jego ziemia, tu jest jego cmentarz i dom i on tu zostanie. I został. Tam niedawno się spaliła chata. Dalej ośrodek zdrowia był. O, a to drzewo mój dziadek sadził. Pod tym kasztanem się bawiłam często”.

Widzę w jej oczach, że kiedy mija te wszystkie domy, to rzeczywiście widzi swoje Wejsuny: Gottowika, starszego pana Borowika, dziadka sadzącego drzewo i ojca, co to przemierza wieś, by zrobić kolejne zdjęcia czy coś naprawić. Jej ukochane Wejsuny tworzyli ludzie, których w tej chwili zabrakło.

„Społeczeństwo bez historii nie jest nic warte”

„Za moich czasów w naszej szkole bardzo oczytanymi kolegami byli, prócz mnie. Uhli i Ditmar. Ten ostatni, dusigrosz, każdy zdobyty pieniądz obracał na zakupienie książek i miał sporą biblioteczkę domową. Stale między naszą trójką zachodziły spory o każdego bohatera w książce” – pisała w pamiętnikach Hejda. Dietmar Serafin jest Mazurem z dziada pradziada. Choć dziś nie mieszka w Wejsunach, a w Piszu, letnie dni chętnie spędza w domu we wsi. Gdy pytam go o Mazury i wieś, mówi, że nie jest od wygłaszania prawd. – Niech to robią historycy. Ale rzadko który historyk o jakichkolwiek jaskrawych nadużyciach wobec Mazurów pisze. A szkoda – dodaje. Jego zdaniem w Wejsunach nie ma już żadnej mazurskości. Jedyna mazurskość z Lwowszczyzny to popiersie Jana Sitnickiego, czyli Eugeniusza Bielawskiego, który stworzył izbę mazurską.

Na początku października w Wejsunach uroczyście otwarto izbę regionalną. Przed odnowionym muzeum stanął głaz. Na masywnej skale wisi tablica pamiątkowa poświęcona „lwowskiemu Mazurowi z akowskim garbem”. Na popiersiu, które zaprojektował Andrzej Arcimowicz, Bielawski wygląda jak żywy. Tylko jego Mazury już nie te.

Arcimowicz przyjeżdża do Wejsun od prawie pół wieku. Jego prace upamiętniają też inne osoby, które w tych okolicach bywały. – Tu przyjeżdżał Mirosław Pokora, znakomity grafik; Bronisław Zieliński, doskonały tłumacz Hemingwaya; Igor Newerly, pisarz, o którym uczyliśmy się w książkach. Tu siedział przy kominku i gawędził z nami Roman Bratny czy Michał Issajewicz od zamachu na Franza Kutscherę, dowódcę SS. Bywali też Bohdan Czeszko, Jan Suzin czy Andrzej Strumiłło – wylicza. Za swój obowiązek uważa pamiętanie o nich. – Powinniśmy dokumentować to, żeby ta historia nie była ulotna. Społeczeństwo bez historii nie jest nic warte – przekonuje.

Korzystałam z:

Darski W.M., Mazury od środka, Giżycko 2009, s. 170-171.

Gawęcki A., Przepustka do istnienia, „Warmia i Mazury” 1987, nr 14, s. 4-6, 9.

Moja droga do Polski, w: Awans pokolenia. Młode pokolenie wsi Polski Ludowej. Pamiętniki i studia, Warszawa 1964, s. 453-488.

Szejnert M., My właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u, Kraków 2013, s. 305-325.

Mierzwa W., Zrozumieć Mazury. Rzecz w 50 odsłonach, Dąbrówno 2019.

Sign up for free to join this conversation on GitHub. Already have an account? Sign in to comment